Karolina, lat 40.
Krzyknęłam na córkę. Znowu.
Bardzo.
Po prostu… automatycznie nawrzeszczałam.
Jakby coś we mnie się przestawiło.
Jakby nie ja mówiła, tylko jakaś część, która od dawna siedzi w środku i nie umie inaczej.
Popatrzyła na mnie tymi małymi oczkami.
Takimi bezbronnymi, a ja w tej sekundzie zobaczyłam w nich lęk.
I wtedy mnie ścięło.
Przypomniały mi się wszystkie te słowa z Instagrama:
„No i co zrobiłaś? Znowu nakrzyczałaś… To przecież wszystko, czego uczyłaś swoje dziecko, że świat jest bezpieczny, jest teraz zniszczone. Patrz, powoli tworzysz w nim traumę, a może nawet współuzależnienie… Każdy Twój krzyk wryje się w jego psychikę, na zawsze. Teraz będzie się bało wyrażać emocje, bo matka jest wybuchowa i nieprzewidywalna. To Twoja wina, że może w przyszłości mieć problemy z relacjami, nałogi, trudności w zaufaniu… A ty? Ty zawsze robisz wszystko źle. Dlaczego nie możesz być spokojna, wyrozumiała i cierpliwa? Dlaczego zawsze musisz tracić panowanie, skoro wiesz, jak to szkodzi?"
I wtedy poczułam.
Ucisk w klatce piersiowej.
Ból w żołądku.
Gorąc, który podszedł mi do szyi.
I ten znajomy głos w głowie:
„Znowu to zrobiłaś. Znowu ją zraniłaś.”
Zamknęłam się w pokoju.
Nie wiedziałam, co się ze mną dzieje.
Serce waliło jak szalone.
Łzy same cisnęły się do oczu.
Chciałam zniknąć.
Zaszyć się pod kocem, żeby nikt mnie nie widział.
„Dlaczego ja ciągle krzyczę? Co ze mnie za matka?”
Znowu nie spędziłam z nią czasu.
Znowu przegapiłam moment bliskości.
A teraz jeszcze to.
Siedzi tam w pokoju, może się boi,
może płacze, a ja czuję, że nie zasługuję, żeby być jej mamą.
Po co ja w ogóle mam dzieci?
Tyle czytam, tyle słucham.
Tyle wiem o emocjach, o więzi, o regulacji.
A w praktyce… jakby wszystko ze mnie wyparowało.
Jakby ciało robiło coś, czego głowa wcale nie chce.
Byłam na terapii, rozmawiałam, pisałam, próbowałam.
A jednak…
Nie potrafię się z nią bawić.
Nie potrafię być tą spokojną, ciepłą mamą, jaką chciałabym być.
Nie czuję radości.
Czuję tylko zmęczenie i presję, że muszę.
Dla niej.
Dla jej dobra.
Dla jej rozwoju.
Teraz płaczę. Kolejny raz.
Siedzę i czuję, jak policzki mnie palą,
a łzy spływają po brodzie.
I nagle słyszę w sobie cichy głos:
„To nie złość. To ból.”
Ból tej części mnie, której nikt nigdy nie pomógł,
która musiała radzić sobie sama.
Wtedy coś we mnie mięknie.
Może nie jestem potworem.
Może tylko bardzo, bardzo zmęczoną kobietą,
która sama potrzebuje regulacji, troski, dotyku, obecności.
I wiem, że wieczorem wrócę tu znowu.
Usiądę z moim wewnętrznym niszczycielem.
Spróbuję go poznać.
Nie po to, by go uciszyć,
ale by wreszcie zapytać:
„Czego ci tak bardzo brakuje?”
Bo złość mamy nie jest dowodem porażki.
To wołanie jej ciała: „Pomóż mi. Jest mi za trudno.”
Może dziś jest ten moment,
żeby zatrzymać się i odwrócić uwagę od tego,
jak bardzo się starasz,
a spojrzeć z czułością na to, jak bardzo jesteś zmęczona.
Bo kiedy nauczysz się rozumieć swój układ nerwowy,
kiedy zaczniesz słuchać swojego ciała –
jego napięć, drżeń, westchnień –
zaczniesz wracać do siebie.
A wtedy Twoje dziecko…
poczuje się przy Tobie bezpiecznie.
Bo spokój mamy staje się bezpieczną przystanią dla dziecka.
A droga do tego spokoju zawsze zaczyna się od miłości –
tej, którą w końcu dajesz sobie. ❤️
Kochane potrzeba nam więcej świadomości nie tylko dla dzieci ale również dla nas samych. Jest coraz więcej mam, które jak ja niegdyś borykają się z katuszem wyrzutów sumienia oraz perfekcjonizmem. To nie pomoże ani Tobie ani Twojemu dziecku. Nauka odpuszczenia jest tutaj kluczowa.
Jeśli potrzebujesz wsparcia bo najzwyczajniej w świecie masz dość - zapraszam Cię na konsultację. Zapisy przez instagrama albo e-mail : kontakt.sylwia@mamoterapia.pl
Z miłością,
Sylwia
.
Dodaj komentarz
Komentarze